Krótkie opowiadania o Yoshim powstały kilka lat temu, wstępnie tylko pierwsze jako próbka pisarska gdy zastanawiałem się nad stworzeniem czegoś konkretniejszego, z czasem stało się to wyrazem pewnej energii we mnie i w sumie powstało ich sześć. Może kiedyś do tego wrócę i opowiem co Piotrek oraz Yoshi zastali na Górze wspomnianej w ostatnim jak dotąd opowiadaniu. Opowiastki te są związane z duchowością ale podaną nieco w inny, lżejszy sposób. Z założenia miały być lekką opowieścią drogi o przygodach młodego mnicha ale może też czymś więcej…

Kozy
Yoshi nerwowo spoglądał to na Mistrza to na Panią Kunę, która na szczęście siedziała ze spuszczoną głową czekając na reakcję Mistrza. Mistrz jednak najwyraźniej … zasypiał. Yosh delikatnie dotknął jego kolana
– Mistrzu? – szepnął – Pani Kuna czeka
Starzec drgnął i łypnął jednym okiem na młodego mnicha. Pociągnął nosem, zamlaskał i wymruczał:
– Rww….rww….., chrr… – pogrążając się znów w letargu.
Pani Kuna podniosła głowę z wyraźnym zapytaniem malującym się na jej pomarszczonej twarzy.
– Mistrzu Mao? Nie rozumiem?
Gdzieś z głębin grubego brzuszyska Mistrza Mao zaczęły wydobywać się stłumione wibracje… po chwili przerodziły się nasilające się chrapnie. Yosh nerwowo przełknął ślinę a potem spiął się cały gdy Pani Kuna spojrzała na niego pytająco
– Yosh – co mam zrobić z moimi kozami? Co ma na myśli Mistrz Mao?
Yosh sam nie miał pojęcia co zrobić. Kozy Pani Kuny chorują już od dwóch tygodniu. W zeszłym tygodniu Mistrz Mao nakazał by podawać im co wieczór po jednej główce sałaty. Najwyraźniej nie pomogło. A Pani Kuna to ważna osoba. Należy do starszyzny wsi i to od niej dostają cztery razy w roku sery do świątynnej spiżarni.
– Może … – niepewnie zaczął Yosh… – To znaczy, Mistrz Mao pyta czy Pani rwała liście sałaty czy też podawała je w całości? – Sam nie wierzył w to co powiedział i spojrzał z lekkim przerażaniem na Panią Kunę. Poczuł stróżkę potu na plecach.
Pani Kuna zmarszczyła brwi, zacisnęła usta…
– Ta… tak! To prawda! Całe im dawałam. Ale tydzień temu Mistrz nie mówił nic o tym?!
– Jestem pewien iż mówił o rwaniu… to na pewno przez to kozy nie zdrowieją!
– No dobrze – spojrzała gniewnie na Mistrza – rwać powiadacie, no dobrze.
Pani Kuna pokłoniła się im ze złożonymi dłońmi i z wyraźnym wysiłkiem wstała. Spojrzała jeszcze raz na przejętego Yosha, odwróciła się na pięcie i wyszła. Yosh niepewnie wypuścił powoli powietrze.
– Bardzo dobrze mój drogi uczniu… bardzo dobrze – wymruczał Mistrz – za tydzień powiedz jej koniecznie o śmietanie, że ma tą sałatę ze śmietaną podawać.
Yosh zrobił wielkie oczy i spojrzał pytająco na Mistrza Mao.
– Ależ ….
– Rób co mówię. Oni potrzebują przekonania iż ktoś wie to czego nie wiedzą oni. Bez tego poczują się zagubieni. A teraz daj mi spokój.
Yosh pokłonił się szybko i równie szybko wstał z narastająca pustka w głowie…
Pszczoły
Yosha na przemian unosiła to fala wściekłości to fala strachu. Nie wiedział co ma myśleć o całej sytuacji. Mistrz Mao był przecież Mistrzem Mao! Jak mógł powiedzieć Pani Kunie coś co nie było prawdą?! Dla Yosha – jak i dla innych ludzi ze wioski, Mistrz Mao był zawsze najwyższą wyrocznią. Prowadził ich pewnie od narodzin do śmierci od wielu lat. Tak jak robił to poprzedni Mistrz – Kunon, i jeszcze wcześniejsi – Denona, Mako i inni. Mistrzowie z Góry byli dla okolicznych wsi najwyższym autorytetem. Byli ich sercem i rozumem. To dzięki nim od pokoleń pomiędzy wsiami panował pokój. Co dekadę każdy z Mistrzów wzywał do siebie na nauki. Zawsze sam wybierał jednego z ochotników. Wybraniec, zawsze, po latach, wracał do wiosek i żył jak inni, wcielając to czego się nauczył w życie. Gdy jakiś Mistrz umierał, Wybraniec zostawał na Górze by kontynuować misję. Wybraniec spędzał na górze 3 lata w samotności. Dla mieszkańców ten okres był Nocą Przesilenia… Do umysłu Yosha znów przebiło się wspomnienie spotkania z Panią Kuną i tego co się stało. Znów ogarnął go strach – czy Mistrz Mao oszalał? Czy umiera? Jak mógł to powiedzieć? Yosh uznał iż lepiej będzie oczyścić umysł. Skierował się zatem o ogrodu na tyłach Świątyni i usiadł pod jedną z jabłoni. Zrelaksował ciało, uwolnił umysł, otworzył serce… i zatrzymał się. Nie do końca można stwierdzić dlaczego stało się co się potem stało. Czy to po prostu był ten moment, czy to efekt emocji, czy zamętu w głowie? Faktem jest iż jak w jednym momencie Yosh był obserwatorem świata, potem obserwatorem siebie, światem, sobą…. pustką. Jest jednocześnie euforią zapachu kwiatów, poczuciem wiatru w nozdrzach, wiatrem, kwiatami, owadami. Trzy pszczoły rozpoczęły taniec, czy też on sam ze sobą rozpoczął.
– Yoooosh! – był wołaniem Mistrza Mao, jego brzmieniem, barwą, pszczołą. Zerwał się na nogi i biegiem pobiegł do Świątyni. W jej zaciszu, przy stole, Mistrz Mao zajadał pieczywo z miodem i śmietaną. Wokół tego czym był Yosh, w tym czym był Yosh – bzykał jak pszczoła wokół i wewnątrz tego wszystkiego.
– Mistrzu Mao! Ja i pszczoła to JEDNO! – Krzyknął rozradowany Yosh
Trzask. Ręka Mistrza niczym błyskawica przecięła powietrze trafiając pszczołę w locie, zabijając, na miejscu.
– A teraz Yosh? Też? – spojrzał ubawiony Mau – Lepiej przynieś mi ciepłego mleka, a nie myśl o dyrdymałach.
Yosh po raz drugi tego dnia poczuł że jest kompletną pustką. Tyle że teraz była to jakaś zupełna pustka…
Lakszmi
Yoshi wiercił się nerwowo na swoim siedzisku. Gdzie jest Mistrz Mao? Zbliżał się czas Widzenia a Mistrza nie było. W oddali zagrzmiał gong. To oznaczało iż osoba mająca dziś Widzenie przekroczyła bramę Góry. Yosh przełknął ślinę. I jeszcze raz. Jakby wczorajsze wydarzenia nie były wystarczająco stresujące. I dziś znów. Zbliża się Widzenie a Mistrza nie ma.
Świątynie wypełniało światło świec. W tle migotał Posąg Jedynej. Ściany epatowały spokojem. Yosh skupił się na oddechu. Spokój. Spokój. Czysty umysł.
Klong. Klong. Dwa uderzenia. Kołatka drzwi Świątyni. Mistrza Mao nie ma. Czy to ambicja, czy to poczucie obowiązku, czy to szaleństwo. Kto wie. Yosh szybko przesiadł się na miejsce Mistrza Mao. Tradycja jest najważniejsza. Niech Jedyna go prowadzi. Co będzie to będzie. Zamknął oczy.
Kroki. Kroki czy taniec? Już samo brzmienie tych kroków zgrało się z rytmem serca Yosha. Słuchałby i słuchał… po co otwierać oczy. To było idealne. Jedna z tych chwil która nie musi się kończyć. Zapach. Nieokreślony. Yosh mimo wszystko był wytrenowanym obserwatorem. To zapach czarował. Tak. Ale te czary były silniejsze. Czas zniknął. Ta chwila mogła trwać wiecznie . Yosh zachłysnął się bez świadomości czym… jakież jednak ma to znacznie czym jak ogarnia cię ekstaza?
Chwała Jedynej – usłyszał. Choć to za mało powiedziane. Nie usłyszał. To przeniknęło go do głębi. Muzyka. To za mało. Ponownie zapadł się w chwili. Niech trwa wiecznie.
Mistrzu – głos wyraził zaniepokojenie. No tak. To tylko Yosh. Nie Mistrz Mao. Serce Yosha zabiło szybciej. Dlaczego ma być mniej godny tej chwili niż Mistrz? Czyż nie mało wycierpiał? Czyż nie mało czasu poświecił na nauki? Czyż nie recytował z pamięci każdej z Sutr Jedynej? I ten głos… Mistrzu…to nie były słowa. To poezja. To dotykało jego serca, duszy, było nim. Otworzył oczy. Umarł.
Najpierw dostrzegł oczy. Nie jakieś oczy ale oczy wszystkiego. Iskry w oczach. Te iskry zburzyły jego krew. Nic już nie liczyło się ponad te oczy. Potem usta. Przymknięte. Potem otwarte, coś przekazujące. Nic nie słyszał. Wzrok skupił na ustach. Czerwieniejącej fali. Uderzającej go z siła tsunami. Nad nimi oczy, teraz spuszczone. Zatęsknił za iskrami lecz zachwycił się linią brwi, łukami rzęs. Wreszcie wypuścił powietrze…
– … i Pan Yao Ming pragnie mnie za żonę ale ja pragnę miłości, nie męża, co począć Mistrzu gdy Ojciec i Matka pragną ślubu?
Jakże opisać co wyczyniało w tym momencie serce Yosha. Nagle ujrzał wszystko. Pasmo włosów na lewym ramieniu, letnią z lnu suknię, kwiat na ramieniu. Jakiś. Nie miał pojęcia jaki. Ale te usta go przyciągały. Ich wibracja, nie widzialna, lecz odczuwalna. Postawa cała, ramiona rozchylone, pierś wysunięta. Pełne zaufanie… O Jedyna, co począć – Yosh poczuł przerażenie. To wszak istota życia o o jakiej Pisma prawiły. Istota wszystkiego. Czysta forma miłości pragnąca otulić jeden, jedyny, ten konkretny byt. Jakże Yosh zapragnął być tym jedynym. Serce mu pękało. Co z rozpacz. Znieruchomiał. Przemknął mu obraz ukazujący zawsze i wszędzie ich razem… I wsie, i Góra. Jedyna… Mistrzu Mao… Co począć?
Jego usta same uformowały się w wibracje. Słowa popłynęły. Piękna pochyliła głowę. Kosmyk zsunął się z ramienia. Yosha przeszedł dreszcz…. – Jak Ci na imię Pani?
– Lakszmi – Oczy Yosha nie rejestrowały już tego co się działo. To było jak klatki filmu, w rytmie serca zatrzymywane.
Pokłon? Powstanie? Spojrzenie? Ku niemu z pytaniem niemym czy podziękowaniem? Fałdy sukni. Trzask drzwi. Cisza. Cisza. Cisza.
Pustka nagła. Przerażenie
Motyle
Yoshi nie wiedział co się z nim dzieje, siedział pod jabłoniami w ogrodzie Świątyni od trzech godzin. Jego spokojny zazwyczaj umysł przypominam targowisko z wioski w której się narodził. Myśli przekrzykiwały się jedna przez drugą. Nie wiedział co począć. Wszystko go uwierało. Medytacja która była jego domem stała się obca. Nie umiał się w niej odnaleźć. Każda myśl o czystym umyśle zderzała się z myślą o tym co wydarzyło się na Widzeniu. Każde uczucie jakie wzbudzała Tradycja zderzało się uczuciem jakie wzbudziła w nim Lakszmi. Walczyły se sobą myśli, emocje a każdy ruch jednej ze stron wzbudzała ruch przeciwstawny. Niczym dwie armie w jego głowie, zderzał się stanowiska, niby wyważone, by nagle lec w gruzach w ruchu serca. Ogarniał go coraz większy chaos. Czuł się coraz bardziej zagubiony.
W oddali, pomiędzy liśćmi czereśni mała larwa przegryzła się przez kokon. Pierwsze łakome kąski światła łapała niczym nektar. Jej maleńkie ciało wypełniała coraz większa energia. Jeszcze jeden, dwa trzy nerwowe ruchy i wyrwała się… i runęła w dół. Spadając czułą na sobie światło, życiodajny blask. Wtedy zaiskrzyły trwające w oczekiwaniu fragmenty jej małego mózgu, popłynęły sygnały do włókien czekających na nie od momentu powstania. Napięły się, drgnęły. Dwie kolorowe skrzydła najpierw niemrawo, jeszcze związane mazią drgnęły i gdy już wydawało się iż nie rozwiną się w pełni, eksplodowały barwami, zamigotały, załopotały. Już nie larwa, lecz motyl, wzbił się w powietrze. Nowa radość, nowe cele…
Delikatne kolorowe ruchy ruszyły drobiny ciepłego letniego powietrza. Te ruszyły następne, i następne. Lawina ruszyła, odbijając się tu tu, to tam. Od liści czereśni, od liści, zderzyły się, wzbudziły wzmocniły.
Szamoczący się wewnętrznie Yosh nawet nie poczuł lekkiego podmuchu wiatru na twarzy. Poczuła je za to jabłoń. Drgnęła gałązkami, liśćmi… piękne dorodne jabłko. Jedno z wielu, zachybotało, w lewo, w prawo. Trzask. Runęło.
– Auć! – Zakrzyknął Yosh unosząc dłoń zdziwiony nagły trafieniem. Tuż obok przeturlało się się piękne, dorodne, czerwone jabłko. Czerwone. Tak. Czerwone… poczuł. W mgnieniu myśli jedna armia ogłosiła bezwarunkową kapitulację. Determinacja przeciwnika, czy też jego tajemnych sprzymierzeńców, zwyciężyła.
Yosh szybko wstał, rozmasował umęczone uda, chybocząc się na zdrętwiałych stopach pokuśtykał w kierunku Świątyni. Jego oczy błyszczały determinacją i wolą.
Zapukał po chwili do drzwi celi Mistrza Mao. – Wejdź – usłyszał słaby głos. Jego serce zabiło szybciej lecz rytmu nie zmieniło. Otworzył drzwi.
Mistrz Mao półleżąc na posłaniu podpierał się na łokciu. – Co tam Yosh? Jak poszła Wizytacja? – Czujne oczy Mistrza uchwyciły inny rytm serca Yosha. Twarz pozostała jednak spokojna.
– Mistrzu, mistrzu Mao – głos Yosha łamał się – ja… ja … to wszystko, Twój stan.. ja nie jestem gotowy. Nie, nie. Ja nie chce. Ja nie chce tu zostać! Ja muszę iść do wioski.
– Do wioski? A czemuż to mój uczniu? Co cię tak gna – głos mistrza był słaby ale biło z niego coś co zawsze uspokajało Yosha. Akceptacja. Pytanie które nie bało się żadnej odpowiedzi.
– Mistrzu, wybacz. Ona..
– A… ona? – usta Mistrza ułożyły się w uśmiech – zatem wszystko jasne – nagle spoważniał – wiesz że ja wkrótce umrę Yosh? I nie mam czasu ani sił na szukanie nowego ucznia?
– Tak przeczuwam Mistrzu i przeraża mnie to. Ja starałem się, naprawdę się starałem ale te nauki, to wszystko co czytałem, co mi mówiłeś… to wszystko jest takie… takie…
– Puste?
– Właśnie! A ja nie chce pustego! Ja chce pełnego! Ja chce żyć jak ludzie w wioskach!
– Jesteś tego pewien Yosh – ponownie pytanie gotowe na wszystko. Yosh poczuł łzy w oczach patrząc na starą twarz starca, tak bardzo mu bliską przez te lata.
– Tak
– Zatem zdecydowane. Reszta w dłoniach Jedynej. – uśmiech Mistrza rozbroił całkowicie Yosha, osunął się na kolana przy łożu Mistrza i chwycił go za rękę. Poczuł jak bardzo jest słaba, jak drży w jego uchwycie. I jeszcze więcej łez napłynęło do jego oczu
– Poszukam ochotników Mistrzu! Sam się tym zajmę, natychmiast! Na pewno będą chętni!
– Dobrze Yosh, dobrze… – Mistrz upadł na posłanie – Bardzo dobrze – tylko mam prośbę jedną…
– Tak Mistrzu!?
– Przynieś mi jeszcze miodu i mleka, bardzo Cię proszę, a potem jesteś wolny
– Tak Mistrzu! Natychmiast! Przepraszam Mistrzu!
– Za co przepraszasz Yosh? – ponownie to pytanie gotowe na wszystko.
Ich spojrzenia spotkały się. Gotowe na wszystko. Czy aby na pewno?
Piotrek
Yoshi stanął u szczytu schodów prowadzących do Świątyni. Spojrzał jeszcze raz za siebie. Bardzo znane i przytulne budynki kompleksu jaśniały w świetle poranka. Zapraszały, oferując znane bezpieczeństwo. Yoshi miał jednak nowe światło, nową obietnicę ukojenia. Lakszmi. Uśmiechnął się, wziął głęboki oddech i spojrzał w dół schodów. Te, niczym spokojny strumień, spływały leniwie z Świątynnego wzgórza, płynąc statecznie pomiędzy klombami ogrodu. Jeszcze bardziej go to zmotywowało. Cóż to takiego – stwierdził w myślach – przejść bramę, zejść do wsi i popytać o Lakszmi. Jego twarz się rozpromieniła. Zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku bramy.
– Oj Pani, Pani… co ja pocznę dalej – biadoliła Pani Kuna wdrapując się w kierunku Świątynnej bramy – Toć wiadome było iż młody on, głupi jeszcze. Nie to co Mistrz Mao. On by na pewno dobrze doradził.
Pani Kuna wreszcie stanęła przed bramą. Przez chwilę łapała oddech kręcąc głową i poruszając bezgłośnie ustami. Poczłapała do prawej strony bramy i pociągnęła delikatnie za łańcuch by zabrzmiał gong. Znak, iż ktoś przychodzi do Świątyni na Widzenie. Chwyciła za metalową kołatkę i pchnęła skrzydło bramy.
Yoshi raźnie podszedł do bramy. Tylko raz ją przekroczył. Gdy Ojciec i Matka przyprowadzili go do Mistrza Mao na służbę Świątyni. Lecz wtedy wchodził a nie wychodził. Drżącą ręką chwycił za metalową obręcz kołatki, pociągnął energicznie skrzydło bramy… Spojrzał śmiało na łąkę i wijącą się dalej w dół dróżkę. Słońce już grzało. Zapowiadało się na wspaniałą wędrówkę. Przekroczył bramę. Wtem poczuł jak wiatr wdziera mu się do ust. Nie wiatr a prawdziwy wicher. Bardziej poczuł wewnętrznym okiem, niż swymi żywymi oczyma zamkniętymi przed podmuchem, iż jakby wszystkie motyle, pszczoły czy nawet pyłki znad łąki wpadały mu w usta a potem cała polana jakby zwinęła się wokół dróżki i wskoczyła mu do płuc niczym pierzasty wąż. Zapadł się w ciemność, nagłą i niespodziewaną.
Pani Kuna wchodząc do Świątyni pochyliła się nisko. Mistrz Mao już siedział na podwyższeniu. W tle posąg Pani wydawał się łagodnie ją witać i otwartymi szeroko rękoma zapraszać do wejścia. Powietrze pachniało pięknie kadzidłami. Mistrz Mao! – pomyślała – On na pewno mnie uratuje. Łzy napłynęły jej do oczu. Szybko zrobiła kilka kroków i upadła na kolana.
– Mistrzu Mao! Posłuchałam Yoshiego! Zrobiłam co kazał. Jedna koza padła a pozostałe ledwo żywe!
– Na pewno coś zaradzimy! – głos Mistrza, niczym ciepły wełniany koc, owinął się wokół Pani Kuny uspokajając ją i przytulając.
Yoshi poczuł ciepło Słońca pod powiekami. Rozlało się niczym pomarańczowo – czerwony blask i ogrzało jego ciało. Uspokajając bijące nerwowo serce. Yoshi rozluźnił pięści i otworzył oczy. Nie był na łące przy bramie. Wokół jednak też była trawa. Równo skoszona. Powietrze wypełniało bzyczenie owadów i słodkie owocowe zapachy. Niedaleko Yoshiego stała dziwna konstrukcja. Jakby przęsło ale wykonane z cienkich białych belek. Dwie stojące na sztorc kilka ładnych kroków od siebie i jedna łącząca ich szczyty. Za konstrukcją rosły wysokie liściaste drzewa. To od nich bił odurzający słodki zapach. Za drzewami teren lekko się podnosił a w oddali widać było zabudowania. Bardzo dziwne zabudowania.
– Cześć! – usłyszał za plecami dziecięcy głos – śmiesznie wyglądasz!
Yoshi spojrzał w prawo i zobaczył siedzącego na jednej z gałęzi pobliskiego drzewa małego chłopca.
– Witaj! – odrzekł i uśmiechnął się – Ty też śmiesznie wyglądasz! I do tego masz usmarowaną owocami buzię!
Chłopczyk roześmiał się i sprawnie zszedł z drzewa. Yoshi śmiał się na jego widok. Wyglądał jak komedianci których pamiętał z dzieciństwa, z targów we wsi. Miał śmieszne czerwone portki do kolan i pasiastą zielono – białą koszulkę. Cała jego roześmiana buzia wskazywała, iż owocowa uczta na drzewie była udana. I to bardzo, sądząc po owocowych plamach na koszulce i usmarowanych owocami palcach.
– Jestem Piotrek – powiedział maluch podchodząc – a Ty?
– Jestem Yoshi. Z Góry, ze Świątyni – od Mistrza Mao.
– Góry? – ucieszył się chłopczyk – tej tam? – wskazał za siebie – Super. Rodzicie nie pozwalają mi tam jeszcze chodzić. Ale ja pójdę jutro z Adasiem. Adaś słyszał w szkole, iż tam są stare groby. I że można znaleźć tam skarby! Pójdziesz z nami? Na pewno wiesz gdzie szukać tych skarbów! Chodź! Chodź! Adaś padnie z zazdrości jak mu Ciebie pokaże – rozemocjonowany spojrzał wielkimi proszącymi oczyma i wyciągnął ręce do Yoshiego.
– Groby? Tam nie ma grobów. Na Górze jest tylko Świątynia i ogród. Bardzo piękny ogród.
– No ale w starej świątyni będą skarby, prawda? – chłopca nie opuszczał dobry humor gdy podskakiwał z radości wymachując rączkami.
– Tam jest jeden skarb, jeśli to tak ująć chłopczyku. Jednakże największy skarb jaki istnieje. Nauki Pani – odrzekł poważnie lecz przyjaźnie.
– Super – krzyknął radośnie chłopiec – chodź szybko – idziemy do Adasia!
Chwycił Yoshiego za rękę i poprowadził między szpaler drzew. Wdrapali się na wzniesienie i Yoshi stanął zaskoczony. Przed nimi trawa się urywała i zamiast niej ziemia była przykryta jakąś czarną smolistą substancją. Tak na pięć kroków szeroką i sięgająca daleko w lewo i w prawo. Nic takiego nie pamiętał i nigdy o tym nie czytał w Świątyni. Idąc za chłopcem postawił stopę na dziwnej powierzchni. Pod sandałem poczuł iż była twarda i równa. Niepewnie ruszył dalej.